Jerzy Matyjasz
Cienka żółta linia

Jerzy Matyjasz

Jerzy Matyjasz - kaliszanin, asnykowiec, matura 1974. W 1980 ukończył elektronikę na Politechnice Wrocławskiej. Od 1983 utrzymywał się wykonując roboty wysokościowe. W 1992 zmienił zawód. Objął stanowisko dyrektora biura maklerskiego, a następnie w innych bankach dyrektora oddziału i departamentu.

Podczas studiów został członkiem Sekcji Grotołazów oraz Klubu Wysokogórskiego. Uzyskał wówczas najwyższy stopień - samodzielnego taternika jaskiniowego. Brał udział w różnych wyjazdach sportowych i eksploracyjnych do największych jaskiń polskich. Odbył ponad dwadzieścia wypraw zagranicznych. W 1980 w Antro del Corchia we Włoszech wraz z zespołem ustanowił nieoficjalny rekord świata we wspinaczce podziemnej. Zdobył dwie jaskinie o deniwelacji ponad 1000 metrów: włoską Fighierę (-1195 m) i hiszpańską Sima GESM (-1098 m). Samotnie lub z towarzyszami trzykrotnie przemierzył trekingowe trasy Himalajów. W Peru w 1986 wspiął się na wulkan Misti 5835 m. W 1987 jako jeden z pierwszych Polaków podszedł pod Mont Everest od strony tybetańskiej. W 1989 na nartach pokonywał lodowce i śnieżne szczyty Spitsbergenu. Jednak za najważniejszą i najciekawszą uważa eksplorację nieznanych obszarów i jaskiń Szwecji, Krety, Włoch, Jugosławii, Szwajcarii.


Jerzy Matyjasz, matura 1974O tym, że zostałem grotołazem zadecydował przypadek. To, że włóczyłem się po różnych krajach zawdzięczam urokowi i doznaniom jakie oferują góry i jaskinie swoim zdobywcom.

To z moją mamą po raz pierwszy zobaczyłem góry i jaskinie. Miałem kilka lat i uczestniczyłem w dorosłej wycieczce zakładowej. Pod opieką zakopiańskiego przewodnika zwiedzaliśmy Dolinę Kościeliską. Weszliśmy do Jaskini Mroźnej. Była duża, znacznie większa od kaliskich piwnic, które penetrowaliśmy z chłopakami. Przewodnik trzymał się wyznaczonej, oświetlonej trasy i nie chciał poprowadzić nas w boczne, zagadkowe i ciemne korytarze. Opowiadał natomiast jakieś bzdury o duchach, zagubionych juhasach i zakopanych skarbach. O tym można było przeczytać w bajkach, bez potrzeby przyjazdu w Tatry. Uznałem, że przewodnik nie spełnia swojego zadania, ponieważ nie pokazuje nam rzeczy, które ja chciałbym zobaczyć. Po wyjściu z jaskini, moja mama z innymi paniami, zachwycała się chmurkami, słońcem i kwiatkami, otrząsając się w ten sposób z wilgotnego mroku pieczary. Ja miałem nadzieję, że zobaczę jeszcze jedną grotę, bowiem przewodnik mówił, że w Dolinie są ich dziesiątki. Niestety, towarzystwo wolało siedzieć przed schroniskiem na Ornaku i popijać zimną wodę zabarwioną sokiem.

Po raz drugi Tatry ujrzałem z okien pociągu wiozącego naszą szkolną wycieczkę. Na dworcu w Zakopanem, nie czekała na wybranków Liceum im. Adama Asnyka z Kalisza żadna orkiestra. Nie czekał również autobus mający nas zabrać do Kir – niewielkiej miejscowości u podnóża Tatr Zachodnich. Był kwiecień. Z zainteresowaniem przyglądaliśmy się ludziom w ciężkich buciorach. Podziw budziły narty oparte o ściany. W Kaliszu o zimie już nie pamiętano. Dowiedzieliśmy się co to jest sezon narciarski. Autobus wreszcie przyjechał – spóźniony, rozklekotany, brudny i zimny. Na dodatek konduktor polecił naszej kierownicze – Pani Profesor Sitarz ustąpić miejsca starszej kobiecie. Tylko uśmiech i zachwyt na twarzy Profesorki powstrzymał nas od zbiorowego protestu. Sprawdziłem, że do dzisiaj górale nie witają muzyką przybywających asnykowców, a zakopiańskiemu transportowi nie można ufać.

Kwiecień nie jest dobrym czasem na zdobywanie tatrzańskich szczytów. Nie wiedzieliśmy o tym. Byliśmy głupi brakiem doświadczenia. Byliśmy młodzi, silni i pragnęliśmy mocnych przeżyć. Całe szczęście, że nasze pragnienie przygody zastopowała Pani Profesor Sitarz. Rekonesans w Dolinie Chochołowskiej wypadł urzekająco pięknie, ale i niepomyślnie. Kwitły właśnie krokusy. Całe hale pokryte były fioletowymi kobiercami. Jednak szlaki w wyższe partie gór były zasypane. Poruszanie się w mokrym, głębokim śniegu wydawało się zbyt uciążliwe. Następnego dnia na Gubałówce zastaliśmy mgłę i błoto zmieszane ze śniegiem. Bardziej byliśmy zainteresowani herbatą w barze niż wypatrywaniem krzyża na Giewoncie. Największe emocje przeżyliśmy podczas schodzenia wyślizganą ścieżką, pokrytą błotno–śnieżną mazią.

Pod kierownictwem Pani Profesor zaczęliśmy w odmienny sposób poznawać nazewnictwo tatrzańskie: eklerka w barze Giewont, herbata w restauracji Morskie Oko, kawa w Kasprowym Wierchu, napoleonka w Krywaniu. Topografia okazała się nauką słodką i łatwą. Postanowiłem zostać taternikiem.

Po maturze, nie czekając na końcowe mecze polskich piłkarzy w Monachium, pojechałem z asnykowcami – Michałem Witkowskim i Mietkiem Karazińskim w prawdziwe Tatry, Tatry Wysokie. Zamieszkaliśmy w Pięciu Stawach. Zaczęło się intensywne szkolenie... brydżowe. Do dziś pamiętam wzrok Mietka, kiedy po moim otwarciu jeden bez atu, odpowiedział cztery trefle i ja spasowałem. Chłopcy odsypiali nocne sesje i za nic w świecie nie chcieli wstać przed południem. Potem okazywało się, że na wycieczkę jest zbyt późno i jedynym sposobem na zabicie schroniskowej nudy było kolejne rozdanie kart. Podczas tego wyjazdu postanowiłem ostatecznie, że będę taternikiem. Decyzji mojej nie zmienił wypadek jaki zdarzył mi się podczas schodzenie z przełęczy, z Wrót Chałbińskiego. Poślizgnąłem się na zlodowaciałym śniegu i zacząłem zjeżdżać na butach. Zgrabną krystianną ominąłem jedną grupę kamieni, ale w trakcie wykonywania następnej straciłem równowagę. Na brzuchu, głową w dół, rozpaczliwie hamując gołymi rękami, pędziłem coraz prędzej w dół rozległego pola śnieżnego. Przeraźliwie szybko zbliżał się kraniec śniegu i wyrastały kamienie piargu, na których powinienem się roztrzaskać. Nagle zatrzymałem się. Do granicy śniegu miałem jeszcze kilka metrów. Byłem cały. Poczułem nieludzkie pieczenie rąk. Położyłem je na śniegu. Chwilowa ulga, a potem tysiące szpilek wbiły mi się w dłonie. Wstałem. Sto pięćdziesiąt, dwieście metrów nade mną (za dziesięć lat będzie to pewnie trzysta, czterysta metrów), tkwili ogarnięci zgrozą koledzy. Obróciłem się, pomachałem rękami. Zaczęli schodzić. A ja natychmiast włożyłem w śnieg spalone tarciem ręce.

Jeszcze tego samego lata wróciłem w Tatry.

Nie minął pierwszy miesiąc studiów, gdy koleżanka z roku Krysi Rygiel, poinformowała mnie, kiedy i gdzie jest organizowany kurs taternicki. Podczas szkolenia, zimą, uczestnicy będą robili ścianę Mięguszowieckiego Szczytu. Zapaliłem się i poszedłem na pierwszy wykład.

Dziś mogę stwierdzić, że to właśnie dzięki moim koleżankom i kolegom ze szkolnej ławy znalazłem pasję życia.

Na wykładzie okazało się, że nie jest to kurs taterników lecz grotołazów, nie będziemy wspinać się na Mięgusza ale schodzić do Jaskini Miętusiej. Jednak spodobało mi się. Postanowiłem ukończyć kurs grotołazów, a potem zrobić taternicki.

Podczas pierwszych spotkań, olbrzymia sala wykładowa była pełna. Ponad dwieście osób. Dopiero kolejne opowiadanie starszego instruktora o możliwości ogrzania rąk w jaskini przy pomocy świeżo zrobionej kupy, przerzedziło zastępy kursantów. Jednak prawdziwa rzeź odbyła się podczas zajęć praktycznych. Dla wielu osób zjazd po linie pionowym urwiskiem okazał się zbyt wielkim szokiem. Sińce, obdarcia, skaleczenia towarzyszyły nam przy pierwszych próbach wspinaczki. Na dodatek, podczas obozu kursowego w Tatrach, w Jaskini Zimnej, posypał się na ściance jeden z kursantów. O akcji ratowniczej pisała prasa. Ledwie żywego chłopaka wyciągnięto i uratowano. Kurs ukończyło niewiele ponad trzydzieści osób.

Wszystkie wolne dni spędzałem na wyjazdach. Mieliśmy swoje ulubione miejsca. Sokoliki koło Jeleniej Góry były poligonem wspinaczkowym, ale pokonywanie studni jaskiniowych ćwiczyliśmy koło Janowic Wielkich, na skale zwanej Piecem. Regularnie jeździliśmy do Wojciechowa, aby tam, bawiąc się w ciuciubabkę ze strażnikami, penetrować pieczary odsłaniane podczas wydobywania marmuru w tamtejszym kamieniołomie. Dyrekcja kamieniołomu nie chciała ponowić błędu jaki popełniono w Kletnie, gdzie wstrzymano i zaniechano prac wydobywczych po odkryciu wspaniałej jaskini, nazwanej później Niedźwiedzią. Więc wszelkie podejrzane próżnie skalne zasypywano lub niszczono. Nie udało się nam uchronić od zagłady żadnych jaskiń, ale wiele z nich skatalogowaliśmy, opisaliśmy i zmierzyliśmy. Miałem ogromną satysfakcje penetrując wraz z innymi kolegami najgłębszą wówczas znaną jaskinię sudecką.

Regularnie jeździliśmy do Jaskini Niedźwiedziej. Prowadzono prace w celu udostępnienia jej dla ruchu turystycznego. Harując po całych nocach, ryjąc w zasypanych, zamulonych szczelinach odkrywaliśmy nowe korytarze. Władze zacierały rączki, bo im dłuższa jaskinia tym większa chwała dla okolicy i regionu. W kilka lat później odbyło się uroczyste otwarcie jaskini. Zaproszono na nie różnych gości, nawet jakiegoś radzieckiego generała. Grotołazów pominięto.

Jaskinie Sudetów, Jury, czy Beskidów to stosunkowo niewielkie obiekty. Prawdziwe grotołażenie było w Tatrach. Do jaskiń, ze względu na ochronę przyrody obowiązywały zezwolenia. Wychodziliśmy najczęściej w nocy, aby uniknąć spotkania z filancami, czyli strażnikami parku narodowego. Liny, stalowe drabinki, haki, baterie, kombinezony, kaski ciążyły niemiłosiernie. Pot lał się strumieniami. Trudno było idąc ze zgaszonymi latarkami nie zejść ze ścieżki i wpakować w wertepy. Szliśmy wówczas dalej, bo gdzieś tutaj musiała być właściwa droga. Mieszały się wówczas wezwania do wszystkich świętych i przywoływania panienek podejrzanej profesji. W jaskiniach zaskakiwani byliśmy różnymi przypadkami. A to kursant ściągnął linę asekuracyjną, bo myślał, że już wszyscy wyszli, a to kolega pomylił się i zamiast cukierka połknął kawałek karbidu, a to ktoś nasikał do kałuży z której cała grupa miała uwarzyć herbatę, a to koleżanka zawisła na linie i postanowiła na niej zakończyć swój żywot, a to dyżurny zapomniał noża do konserw i trzeba było rozwalać je młotkiem. Wreszcie jednak wychodziliśmy z jaskini. Zmęczeni, upychaliśmy zdrętwiałymi palcami sprzęt do worów transportowych. Zawsze go było za dużo. Schodziliśmy ślizgając się i przewracając. Zbieraliśmy części ekwipunku zgubione przez poprzedników. Wreszcie dochodziliśmy do bazy, czyli jak mawiał jeden z kolegów: "i znów udało się ujść z życiem".

Jeszcze będąc na pierwszym roku studiów wyjechałem z Sekcją Grotołazów do jaskiń słowackich. Potem przyszły inne wyprawy do demoludów, krajów skandynawskich i alpejskich. Bardzo szybko z biernego uczestnika stałem się współorganizatorem, organizatorem, a wreszcie kierownikiem wyjazdów. Zdobywałem góry powszechnie znane i wchodziłem na szczyty, które nie miały swojej nazwy. Mając możliwości wspinaczki w różnych górach zapomniałem o kursie taternickim.

W Szwecji, w górach Kebnekaise, zdobyłem najwyższy szczyt nową drogę biegnącą środkiem ściany. W rok później, na greckiej Krecie byliśmy drugim, po Francuzach, zespołem, który szukał, znalazł i opisał kilkanaście nieznanych jaskiń. Po tych wyprawach, na ogólnopolskim zjeździe grotołazów, dostaliśmy główną nagrodę Komisji Jaskiniowej. W następnym roku, w Antro del Corchia we Włoszech, nie korzystając z wcześniej założonych ułatwień, wspięliśmy się od najniższego do najwyższego punktu jaskini. 950 metrów podziemnej wspinaczki – to był nieoficjalny rekord świata.
Po stanie wojennym, przy wrocławskim Klubie Wysokogórskim powstało przedsiębiorstwo zajmujące się robotami wysokościowymi. Inżynierowie, magistrowie, doktorzy machali pędzlami, ścierkami i innymi narzędziami. W ten sposób zarobione pieniądze natychmiast przeznaczane były na sprzęt i wyjazdy. W siedzibie klubu drzwi się nie zamykały. Jego członkowie albo przebywali gdzieś w świecie w górach, albo przygotowali się do wyjazdu. Każdy z nas coś organizował, zbierał informacje, szukał odpowiednich ludzi. Jeden projekt był źródłem dla kilku innych pomysłów.

Penetrowaliśmy góry i doliny różnych części świata. W palącym słońcu pokonywaliśmy górskie urwiska, marzliśmy na lodowych i śnieżnych zboczach. Wciskając się w skalne szczeliny odkrywaliśmy nowe, nieznane jaskinie. Zjeżdżaliśmy w podziemne studnie, wspinaliśmy się niedostępnymi kominami, czołgaliśmy się w błocie, zalewały nas podziemne wodospady. W ten sposób poznawaliśmy podziemny świat. Wracaliśmy dumni szczęściem odkrywców.

W górach i jaskiniach przeżyłem fantastyczne chwile. Przemierzałem korytarze w których przede mną jeszcze nikogo nie było, oglądałem krajobrazy jakie trudno znaleźć w najlepszych albumach, spotkałem wielu niezwykłych ludzi. Nieraz byłem głodny, spragniony, przemoczony, przemarznięty i skrajnie zmęczony. Przeklinałem te wszystkie kamienie, parszywą pogodę, gniotący plecak, kaprysy losu i własną głupotę nakazującą mi w skałach szukać dreszczy emocji. Ale to były mocne doznania i piękne dni. Teraz żałuję tylko wypraw na które nie pojechałem, gór do których nie nigdy dotarłem i kilku kolegów, którzy w nich zostali. I nadal w ślad za piosenką mówię – kilka marzeń mi zostało.

Źródło: Asnykowiec 2003

   Cienka żółta linia