Herb Stowarzyszenie Wychowanków Gimnazjum i Liceum Ogólnokształcącego im. Adama Asnyka w Kaliszu My i oni
Cienka żółta linia

       Zaimki w tytule mogłyby kogoś – przyzwyczajonego do pewnych stereotypów – wprowadzić w błąd. Dlatego też wyjaśniamy: „oni” – bynajmniej nie oznaczają władzy (dawnej, obecnej i przyszłej), a „my” – całej reszty. Ani więc tytuł, ani poniższy tekst nie mają nic wspólnego z polityką. „Oni” to po prostu asnykowcy czyli uczniowie jednej z dwóch wówczas męskich szkół ogólnokształcących, „my” – to jagiellonki – uczennice ... Reszta – jak wyżej – z tym, że wyraz „męskich” należy zastąpić słowem „żeńskich”.
     Taki podział na szkoły (średnie ogólnokształcące): żeńskie i męskie wydawał się wtedy, pół wieku temu, zupełnie oczywisty, a koedukacja w tych przybytkach wiedzy miała stać się faktem dopiero za kilka lat. Wprawdzie był taki okres w powojennej historii Gimnazjum i Liceum im. Anna Jagiellonki, że w jej murach znaleźli się chłopcy, których siedziba była remontowana, ale – po pierwsze – nie trwało to długo, a – po drugie – asnykowcy i jagiellonki uczyli się osobno.
     Taki podział (na szkoły żeńskie i męskie) miał – jak każdy inny – swoje i minusy i plusy. Bo niewątpliwie do minusów trzeba zaliczyć to, że obiekt naszych marzeń siedział co prawda w trzeciej ławce pod oknem, ale ławka, jak i okno znajdowały się zupełnie gdzie indziej – na ulicy Grodzkiej. Toteż jedynie oczyma wyobraźni można było zobaczyć jego błękitne (piwne) oczęta i resztę oblicza filmowego amanta. A plusy? Wyobraźmy sobie, że znajdujemy się już nie osobno, ale razem na lekcji „polskiego” i nasz ukochany (mieniący się znawcą literatury polskiej i w ogóle erudytą) zdanie „ogary poszły w las” lokuje w „Potopie”, zaś Izabela Łęcka to dla niego bohaterka „Siłaczki”. I – co się wtedy dzieje? Po prostu: pryskają złudzenia, które przy braku koedukacji – można dłużej pielęgnować.
     A przecież takich obiektów marzeń w osobach asnykowców nie brakowało i niejedna jagiellonka hołubiła w sercu obraz jakiegoś młodziana. A że wszystko odbywało się niejako przy otwartej kurtynie, to przynajmniej część klasy wiedziała, że – na przykład Zośka durzy się w Bogdanie; za Krysią – jak cień – snuje się Leszek, ale ona woli innego; Kazia beznadziejnie wzdycha do Mariusza; Ryśka spotyka się ze swoim imiennikiem, a z kolei Luśka marzy, aby na lekcję religii przybył na zastępstwo ksiądz Antczak – prefekt z „Asnyka”, który – jako że nas mało znał – do wszystkich mówił per „Zuzanna”.
     I tak to bywało w one lata przed półwieczem, kiedy tamtym dziewczętom bliżej było pod wieloma względami do pensjonarek pani Latter niż współczesnych nastolatek. A już na pewno lata świetlane dzieliły je od rówieśnic ze szkoły w Beverly Hills.
     Jako się już rzekło, jagiellonki i asnykowców łączyły przeróżne więzi ponad podziałami, ale owe podziały utrzymania tych więzi bynajmniej nie ułatwiały. Uczennice i uczniowie musieli się przecież gdzieś spotykać, chociażby po to żeby się poznać. No i oczywiście; spotykali się. Oficjalnie i – jakby tu powiedzieć – nieformalnie. Oficjalnie: na szkolnej mszy u św. Mikołaja w każdą niedzielę i święto o godzinie 10-tej, po której następował obowiązkowy spacer od ratusza do rogatki, i z powrotem – w Aleje i do parku. Wtedy to tworzyły się nieformalne grupy i grupki składające się z panienek w granatowych beretach i młodzieńców w uczniowskich czapkach.        Kolejnym miejscem spotkań były przedstawienia w teatrze organizowane dla szkół, a także koncerty umuzykalniające. Długo pamiętały jagiellonki występ zwołującej się ad hoc orkiestry z „Asnyka” (przy fortepianie: Jurek Górny, przy perkusji Zbyszek Komuniecki), a to dlatego, że w repertuarze znalazło się boogie-woogie, powitane z olbrzymim aplauzem.
     Na szkolnych zabawach wprawdzie tej melodii nie grywano, ale były one jeszcze jedną okazją wzajemnych spotkań jagiellonek i asnykowców. Ach, te zabawy – to u nas, to u nich. Aula przystrojona girlandami z bibułki, orkiestra na podium i upojne tango, które przenosiło nas w „piękną śnieżną noc w Zakopanem” i przestrzegało, że „taka noc bywa tylko raz”. Na zabawę panienki przybywały w przepisowym stroju – biała bluzka i granatowa spódniczka – w towarzystwie koleżanek (pewna jagiellonka pamięta, że na swoją pierwszą zabawę przyszła z ... mamą). Płeć męska również zjawiła się w swoim gronie, wystrojona w garnitury i pod krawatem. Znajomości nawiązały się w tzw. trakcie i powinny były trwać przynajmniej do końca balu i ... jeszcze trochę dłużej. Dziewczę, bowiem, które opuszczało bal bez męskiej asysty narażone było na kpiny otoczenia. I tu wtręt osobisty: autorka tego tekstu mieszkała w centrum, tuż obok ratusza. Może więc temu zawdzięcza „etatowego odprowadzacza” w osobie przystojnego blondyna, który z reguły ukazywał się pod koniec imprezy i po przetańczeniu ostatnich „kawałków” zadawał sakramentalne pytanie: „czy można koleżankę odprowadzić?” W tym miejscu należy wyjaśnić, że forma „koleżanka” i „kolega” była przyjęta w kontaktach „międzyszkolnych” i obowiązywała do momentu bruderszaftu. Ten zaś dokonywał się nie koniecznie przy zastawionym stole i pełnych (wina) kieliszkach, bo czasem i na ławce w kaliskim parku, który wówczas nawet w ciemne wieczory był miejscem bezpiecznym i dawał schronienie mniej lub bardziej zakochanym parom. I na pewno niejedna jagiellonka i niejeden asnykowiec dziś, po latach wspomina tamte chwile przy „Kogutku”, pod drzewem, które – niejedno widziało i niejednych zwierzeń wysłuchało.
     A te pierwsze sztubackie zadurzenia jakże często miały swój początek właśnie na szkolnych zabawach i domowych prywatkach, zwanych wtedy wieczorkami. Odbywały się one rzadko i w nielicznych domach, bo i warunki lokalowe temu nie wszędzie sprzyjały, a i rodzice nie często okazywali się tak tolerancyjni. Ale odbywały się, choć nie zawsze miały spokojny przebieg. Bo kiedy już udało się skompletować gości (zaprzyjaźniony młodzieniec mobilizował kolegów), pożyczyć adapter i płyty, a młodsze rodzeństwo wysłać do kina, to i tak nie wiadomo było czy nic nie zakłóci uroczystości. A więc czy rodzicielka nie zjawi się w pokoju w najmniej odpowiednim momencie; koledzy nie upiją się przyniesionym ukradkiem alkoholem, a młodszy brat z kolegą (wyrzuceni za drzwi) nie wykręcą – z zemsty lub dla kawału – korków i nie pogrążą mieszkania w ciemności. Jeden z uczestników takiej imprezy do dziś wspomina jak to w czasie takiego wieczorku wylądowała na ścianie zawartość butelki z wiśniówką, „odbijanej” przez jakiegoś niecierpliwca. Co było dalej – lepiej nie mówić.
     W pamięci pozostały okruchy takich i innych niepoważnych wydarzeń. Czyżbyśmy więc: i „my” i „oni” żyli jedynie od zabawy do zabawy i od randki do randki? A przecież także – a może przede wszystkim – uczyliśmy się (choć niektórzy chodzili jedynie do szkoły). I „my” i „oni” mieliśmy wspólnych nauczycieli. Ich i nas uczyli profesorowie: Magdalena Rudnicka (geografia), Wanda Woźniak (j. francuski), Stanisław Komuniecki (śpiew) czy Paweł Mazanek (rysunki). My wiedziałyśmy, że u nich postrachem uczniów jest Karol Kuczewski „Globus”, oni wiedzieli, że historyczka Maria Stępniewska jest bardzo wymagająca i na pewno nie wystarczy jej informacja, że „Mussolini był dyktatorem”. O tym wszystkim wiedzieliśmy, niemniej to nie nauka i tematy z nią związane dominowały we wzajemnych kontaktach uczniów obu szkół. Co tu ukrywać, razem też chodziliśmy na wagary, do czego – być może – nie powinniśmy się dziś przyznawać wnukom, ale co – o wstydzie – wspominamy z wielką przyjemnością.
     Od matury lat mija czterdzieści osiem, liceum przy ulicy Kościuszki nie patronuje już Anna Jagiellonka. Może to i dobrze – mówi sobie dziś niżej podpisana. Może to i dobrze, bo przecież nie ma już tamtej szkoły z dziewczętami w granatowych lub czarnych szkolnych fartuszkach z białymi kołnierzykami. Ani tamtych nauczycieli, którzy wprawdzie mieli swoje dziwactwa i niejednej z nas potrafili uprzykrzyć szkolny żywot, ale których po latach wspominamy z rozczuleniem nie tylko dlatego, że stanowią cząstkę naszej młodości.

Wanda Kołacińska

Wanda Kołacińska, „Jagiellonka”, absolwentka Wydziału Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego. Była publicystką stołecznej prasy. 
Należy do Klubu Kaliszan, współredaguje kwartalnik „Kaliszanie w Warszawie”.
W Nr 8 „Asnykowca” pisała o swoim bracie Janie Zylberze.

   Cienka żółta linia